Gdy
obudziłam się w autobusie, który cicho, jednostajnie pędził po autostradzie w
stronę Liverpoolu, byłam na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewna, że to, co
się wydarzyło było tylko snem, który rozmywał się w mojej pamięci. To było zbyt
mało prawdopodobne, takie rzeczy nie zdarzały się mnie.
Podniosłam
się z niewygodnej pozycji, ból w plecach świadczył o tym, jak dużo czasu
przespałam na tym twardym fotelu. Oderwałam czoło od szyby, odkleiłam
obrzydliwie tłustą grzywkę od czoła i zmrużyłam oczy, próbując dojrzeć zegarka
elektronicznego na przedzie autobusu, ale na próżno, zielone cyfry zlewały się
w jedną plamę. Co mnie podkusiło, by usiąść tak daleko?, jęknęłam w myślach,
rozdrażniona. Mój telefon zdychał gdzieś na dnie mojej torby.
Podsumowując,
byłam w beznadziejnej sytuacji. Byłam pozbawiona telefonu, który był moją
jedyną łącznością ze światem, i zmysłu wzroku. Mogłam tylko mieć nadzieję, że
mój kuzyn Danny, który miał mnie odebrać w Hartford, będzie na mnie czekał na
dworcu. Punktualnie. Zorientowawszy się, że jak to śmiesznie brzmi – Danny i
punktualność – uśmiechnęłam się gorzko. Nieprędko będzie mi dane wyspać się w
znajomym łóżeczku.
Powinnam
być przyzwyczajona do tego. Co roku spędzałam wakacje identycznie – z rodziną
mojego taty w małym miasteczku na obrzeżach Liverpoolu w Wielkiej Brytanii.
Jego dwie siostry i rodzice mieli tam dużą posiadłość i to, że tam spędzaliśmy
wakacje, stało się czymś w rodzaju tradycji. Nie przeszkadzało mi to wcześniej,
zrobiłabym wszystko, żeby wyjechać z Blainville, za żadne skarby nie pozwoliłabym sobie tam
utknąć na calutkie dwa miesiące. Towarzystwo mojej rodziny było znacznie
lepszym niż towarzystwo tamtejszych ludzi.
Nie
mogłam nazwać Blainville rodzinnym miastem – nawet pomimo tego, że mieszkałam
tam całe swoje życie. Zwykle nie przyznawałam się nawet, że stamtąd pochodzę.
Przedstawiając się, mówiłam, że jestem z Montrealu, chociaż to nie było prawdą.
Nie cierpiałam tej pięciotysięcznej dziury, jaką było Blainville. Nie pamiętam,
bym kiedykolwiek czuła się tam swobodnie. Musiałam przecierpieć lata
podstawówki w tamtejszej szkole, wtedy poznałam z jakimi ludźmi przyszło mi
dorastać. Nie mogłam trafić gorzej. Moi koledzy i koleżanki zamykali się we
własnych gronach niczym jakieś gangi, traktując wszystkich innych jak
wyrzutków. Jeśli nie należałaś do nich, nie robiłaś tego, co oni (czym w
późniejszych latach były imprezy i picie), byłaś skazana na samotność. Właśnie
taki los mi przypisano. Nigdy nie uzyskałam akceptacji z ich strony, przestałam
nawet próbować. Nauczyłam się, by pozostać cicho, nawet jeśli miałam coś do
powiedzenia. Byłam postrzegana przez nich jako zarozumiała prymuska. Jedyne,
czego pragnęłam to wyjechać. Nie miałam ani siły, ani ochoty, by walczyć z
docinkami i słowną przemocą.
Po
wyjściu z podstawówki wysłałam swoje papiery do dwujęzycznego liceum w
Montrealu, które było na szczycie listy liceów, w które celowałam. Na tle
samego Montrealu właśnie ta szkoła wypadała dobrze. Posiadałam nieco większe
ambicje niż moi koledzy. I udało się. Dostałam się. Nie potrafię sobie
wyobrazić, jak wyglądałoby moje życie, gdyby zabrakło mi punktów, by się
dostać. Sama myśl o tym przyprawiała mnie o nieprzyjemne ciarki.
Wtedy
wszystko się zmieniło – ja się zaczęłam zmieniać. Wyrwałam się z Blainville. To
było moim pierwszym sukcesem.
Prawie
rok temu – we wrześniu – rok starszy ode mnie kuzyn Daniel, na którego wołamy
„Danny”, wyszedł z inicjatywą założenia zespołu muzycznego. Zebrał paru swoich
kolegów i rozkręcili się. Brakowało im tylko wokalisty. Nikt nie pomyślał
wtedy, że to rok młodsza kuzynka Sharon mogłaby śpiewać, ja sama nie
interesowałam się zespołem, muzyka zawsze mnie kręciła, ale prawda była taka,
że bałam się wysunąć się przed szereg. Danny patrzył sceptycznie na pomysł mnie
śpiewającej z nimi, ale pojawiłam się na paru próbach i chłopcy stwierdzili, że
nie mogli lepiej trafić.
W
następnych dwóch miesiącach zaaranżowaliśmy już ponad dwadzieścia różnych
coverów – każda piosenka, którą zagraliśmy, została przekomponowana, by
pasowała do naszego stylu, który sobie wypracowaliśmy (a było to połączenie
rocka i muzyki klasycznej lub akustycznej. Byliśmy rozdarci pomiędzy tymi
stylami). Zespół nie miał jakiegoś konkretnego celu, graliśmy tylko z miłości
do muzyki, dla tego uczucia, które dawało tworzenie czegoś tak osobistego i
pięknego, o tak wielkiej sile oddziaływania. Trudno było opisać to w jaki
sposób muzyka związała mnie z Jasonem, Troyem, Holdenem i Noah. No i oczywiście
z Dannym, którego traktowałam jako starszego brata. Po raz pierwszy od bardzo
dawna czułam się wolna. Mogłam być sobą i nie obawiać się niczego.
Mniej
więcej w listopadzie postanowiliśmy zgłosić się do szkolnego konkursu, to był
nasz pierwszy publiczny występ – pierwszy raz, gdy pozwoliliśmy komukolwiek z
zewnątrz usłyszeć naszą muzykę. Wtedy zrozumieliśmy, że wspólne granie jest
tym, co chcemy robić, tym z czego chcemy być znani. Wymyśliliśmy nazwę After
Forever i zaśpiewaliśmy piosenkę Within Temptation, Shot in The Dark. To nam
zapewniło zwycięskie miejsce, byliśmy zdumieni tym, jak nam dobrze poszło. Nie
mieliśmy tremy, atmosfera pomiędzy nami była tak prosta, każdy wiedział, że ma
piątkę przyjaciół, na których mogliśmy się oprzeć.
Pamiętam
to uczucie, gdy rozebrzmiały ostatnie nuty piosenki. W gigantycznej auli naszej
szkoły panowała cisza, było inaczej niż podczas innych występów, wszyscy
zebrani zdawali się poświęcać nam uwagę. Ludzie chcieli nas słuchać. Spojrzałam
wtedy na wszystkich po kolei i dostrzegłam iskierki w ich oczach, całą naszą
piątkę połączyło to uczucie. W
odróżnieniu od podstawówki, miałam prawo głosu, po raz pierwszy mogłam
odetchnąć, pozbyłam się wszystkich ograniczeń. Jak wcześniej mówiłam, uwolniłam
się.
Tak
to wyszło, że praktycznie cały rok szkolny spędzałam w Montrealu. A na wakacje
wyjeżdżałam do Hartford. Nie miałam czasu na Blainville.
Zostawiając
myśli o chłopakach z zespołu, powróciłam do szarej rzeczywistości chłodnego
autobusu i klejących się powiek. Ale nie byłam już zdolna, by zasnąć, miałam
wrażenie, że głowa mnie wybuchnie, a wszystkie części ciała miały mi zaraz
odpadną. Ile jeszcze ta podróż mogła się ciągnąć? Marzyłam o momencie, gdy będę
mogła wyjść z tego autobusu. Po mojej prawej stronie, na dwóch siedzeniach
rozwalony był facet w wieku około trzydziestu pięciu lat. Przede mną matka z
nastoletnim dzieckiem, a za mną jeszcze ktoś inny. Wszyscy spali.
Nagle
mignął mi przed oczami duży budynek na wzniesieniu z czerwonym szyldem, który
przypominał mi pewien bar, który zawsze mijam, gdy znajduję się około siedem
minut drogi od Hartford. Zmrużyłam oczy, by chociaż trochę wyostrzyć swój marny
wzrok. Byłam na dziewięćdziesiąt procent pewna, że to właśnie ten bar. Zebrałam
swoje rzeczy, zgarnęłam gitarę z siedzenia obok mnie i w nagłym przypływie
energii zerwałam się z miejsca.
Podeszłam
chwiejnym krokiem do kierowcy. Autostrada ciągnęła się we mgle w
nieskończoność, dwieście metrów przed nami znajdował się zjazd na Hartford.
-
Zjedzie pan na prawo. Wysiadam w Hartford. – oznajmiłam mu zachrypniętym głosem
i od razu odchrząknęłam. Byłam zażenowana swoim beznadziejnym stanem.
Kierowca
rzucił mi krótkie spojrzenie bez wyrazu. – Nie pamiętam, by ktokolwiek kupował
bilet do Hartford.
-
Bo kupowałam bilet w kasie. – przypomniało mi się nagle. Byłam na dworcu prawie
czterdzieści pięć minut wcześniej. Prawie przespałam odjazd.
-
Aaa, byłaś z kudłatym chłopakiem?
Byłam?
Pamiętałam
niewyraźny zarys czarnego kaptura i loków Harry’ego Stylesa. Obraz wydawał się
tak rzeczywisty, że aż przeszły mnie ciarki. Zamrugałam dwukrotnie,
zastanawiając się, czy powinnam zacząć kwestionować swoje zdrowie psychiczne.
Brak snu najwyraźniej zadziałał na mnie, jak grzybki halucynogenki.
- Jaki kudłaty chłopak? – spytałam nieufnie po
chwili zastanowienia.
Zgłupiałam.
-
Przekazał mi twój bilet. – oznajmił mi. Wpatrywałam się w niego otępiała,
starając się dojść, czy na pewno miał na myśli mnie. Faktycznie, nie pamiętałam
momentu, w którym pokazałam bilet kierowcy, w mojej pamięci była dziura. Za to
pamiętałam zielone tęczówki skierowane w moją stronę w mroku.
To
musiało być snem.
Żeby
nie robić zamieszania, przytaknęłam otępiale i wycofałam się na pierwsze
miejsce siedzące przy drzwiach. Kierowca zrobił, co prosiłam, pięć minut
później autobus stał na światłach jednego z głównych skrzyżowań Hartford, było
ich tak nie wiele, że byłam w stanie zapamiętać je wszystkie, pomimo tego, że
bywałam tu raz na rok. Po prawej mieściła się lodziarnia, w której sprzedawano
najlepsze lody, jakie kiedykolwiek jadłam. Przychodziliśmy z moimi kuzynami
tutaj wiele razy. Miałam sporo dobrych wspomnień związanych z tym miejscem.
Pamiętałam ten jeden wypad, gdy moja porcja wylądowała na twarzy Danny’ego i to
było akurat zamierzonym działaniem.
Lubiłam
to miejsce o wiele bardziej niż Blainville.
Minęło
zbyt dużo czasu, a autobus znalazł się na jednym z niewielu stanowisk na dworcu
Hartford. Niezdarnie wygrzebałam się z pojazdu, praktycznie wypadłam z niego.
Nie pamiętałam, gdzie włożyłam bagaż, winę zwaliłam na niewyspanie. Kierowca
otworzył mi bagażnik, zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu znalazłam swoją
walizkę. Z pakunkami zaczęłam się rozglądać dookoła, mrużyłam oczy, jak jakaś
idiotka i próbowałam dostrzec niską, ale atletycznie zbudowaną sylwetkę mojego
kuzyna, postać, której szukałam, miała mieć czarne dość krótkie włosy,
naturalnie brązowawą skórę, co wynikało z jego karnacji i ciemne oczy.
Wiedziałam jednak, że on nie ma takich problemów jak ja i nie będzie miał
trudności ze znalezieniem mnie. Pomimo tego, że wiedziałam, mały atak paniki
ogarnął mój umysł. Miałam tendencje do takich ataków.
Nagle
poczułam te znajome ukłucia we wgłębieniach w talii zaraz pod żebrami, zgięłam
się w pół i automatycznie zrobiłam długi i szybki krok w lewo, odwracając się o
sto osiemdziesiąt stopni, by zobaczyć mojego kuzyna, który właśnie cieszył pysk
z tego, że udało mu się mnie dźgnąć.
-
Wiesz, że tego nienawidzę? – zawołałam z delikatną pretensją, robiąc głęboki
wdech. Danny uśmiechnął się idiotycznie, zamknąwszy przy tym oczy mocno, że pod
oczami i na nosie pojawiły mu się zmarszczki.
-
Pewnie. – skomentował sarkastycznie. - A ten banan na twarzy to na mój widok. –
kontynuował tonem małego dziecka, które robiło mi wyrzuty. On nigdy się nie
zmieni, zawsze będzie najmłodszym dzieckiem mojej cioci.
Otworzyłam
usta szeroko, nie wiedząc jak na to odpowiedzieć. Miał mnie, faktycznie się
uśmiechałam.
-
Jaaa… - zaczęłam podwyższonym głosem. – To zupełnie, jak łaskotki! Śmiejesz
się, ale czy to znaczy, że to lubisz?
Byłam
jedną z niewielu ludzi, którzy nie mieli łaskotek. Za to miałam wrażliwe
„boczki”, o czym przekonali mnie chłopcy z zespołu. Do znudzenia kilka razy
dziennie wbijali mi palce pod żebra i patrzyli, jak prawie z prędkością światła
odskakiwałam, a potem się śmiali. Mogłam sobie wyobrazić Jasona, który po całym
dniu bujania w chmurach ze swoją ukochaną gitarą, której nikt nie mógł dotknąć
(żartowaliśmy, że zastępuje mu dziewczynę, ale gdyby się bliżej mu przyjrzeć to
tak właśnie było), nagle wstawał, odkładał Carmen (bo tak ją nazwał) i z
niewinnymi, zamyślonymi czekoladowymi oczkami podchodził do mnie tylko po to,
żeby mnie dźgnąć. Potem wybuchał krótkim nieśmiałym śmiechem i mówił „Lubisz to, młoda!”. Tak naprawdę byłam
młodsza od niego tylko rok bez jednego dnia. Ja miałam urodziny 28 grudnia, a
on 29.
-
Wydaję mi się, że śmiech to oznaka szczęścia. – odpowiedział Danny, przytakując
głową, zgrywając się nadal. Przewróciłam oczami i poszliśmy do jego samochodu.
Danny
praktycznie wyrwał mi walizki z rąk, więc nie miałam czego nosić oprócz gitary,
którą zarzuciłam na plecy. Włożyłam ręce do dużej kieszeni czarnej bluzy, którą
miałam na sobie. Moje palce napotkały zmięty kawałek papieru. Wyjęłam go, żeby
zobaczyć, jakie śmieci noszę w kieszeniach.
I
wtedy do mnie dotarło. To nie był zwykły śmieć, którego zapomniałam wyjąć z
kieszeni.
Na
karteczce wypisane było dziewięć cyfr, a po myślniku duża litera H.
I told myself don’t get attached, but in my mind I
play it back, spinning faster than the plane that took you
Harry.
-
Czy była ładna? – w ciemnych oczach Malika pojawił się błysk zainteresowania.
Nareszcie mnie słuchał.
Zastanowiłem
się nad odpowiedzią. Wyobraziłem sobie nieumalowaną wysoką dziewczynę w mojej
własnej bluzie ze ściągniętymi brwiami, ze zmartwieniem wypisanym na twarzy.
Zobaczyłem ją w swojej głowie, wsiadała do autobusu po dość intensywnym i
pożegnaniu. Powoli, z trzęsącymi się kolanami wspięła się na trzy stopnie,
zaraz za nią powoli opadła na pierwszy stopień biała kartka niewielkiej
wielkości. Bez namysłu podniosłem ją. Hartford,
Cheshire – to tam miał ją zabrać autobus. Kierowca spojrzał na mnie i
wyciągnął rękę po bilet, który trzymałem. Gdy mu go oddałem, dziewczyna już
dawno zniknęła w środku pojazdu.
-
Śliczna. – odpowiedziałem przeciągle, ale energicznie.
-
Jak wyglądała?
To
było kolejne trudne pytanie. – No więc… nie wiem. Było ciemno. – wykręciłem się
podwyższonym głosem. Co miałem mu powiedzieć?
-
Skąd możesz wiedzieć, że jest ładna, jeżeli nie wiesz, jak wygląda? – spytał
mnie Zayn, uśmiechając się szyderczo. Ton jego głosu sugerował, że ma mnie za
idiotę.
Mnie
też bawił mój idiotyzm, prawdę
mówiąc.
-
Mogę powiedzieć, że miała duże oczy… - odezwałem się, próbując ją opisać. – Nie
wiem jakiego koloru, ale nie były brązowe. Długie włosy…
Zayn
roześmiał się nagle, przerywając moje nieudolne próby zwerbalizowania swoich
myśli. Podniósł się z wersalki w salonie Gemmy i podreptał leniwym krokiem w
stronę stołu.
-
Masz może kawałek kartki… lub coś? – spytał.
Pokręciłem głową w
odpowiedzi. Mógłbym mu zaoferować aplikację, która zmieniłaby mój telefon w
sztuczną kartkę papieru. – Po co ci kartka?
Zayn
uśmiechnął się szeroko.
-
Powiedz mi wszystko, co o niej wiesz. Jeszcze raz. Znajdziemy ją.
-
Miała na imię Sharon. – rzuciłem.
-
Sharon…? – Zayn odpowiedział spoglądając na mnie pytająco. Nie skończył zdania,
jakby chciał, żebym ja to zrobił.
-
Co? – spytałem, nie mając pojęcia o co mu chodzi.
-
Nazwisko, idioto.
-
Nie wiem.
-
No to będzie zabawnie jej szukać.
Przewróciłem
oczami.
♥
Wybaczcie, że tak długo to zajęło, ferie skończyły mi się już dawno i jakoś braknie mi czasu na pisanie. A poza tym dzisiaj były walentynki. Zajebisty dzień, sarkastycznie ujmując to.
Szkoła i wszystko, co się w niej dzieje wykończają mnie powoli.
Liczę na komentarze.