Przez
pewien okres czasu myślałem, że spełniona miłość miała nigdy nie być mi dana.
Stopniowo traciłem wiarę, podczas gdy kolejne związki w moim życiu kończyły się
i odchodziły w niepamięć, zostawiając za sobą pustkę, której nijak dało się
wypełnić. W moim życiu pojawiały się ważne osoby szybko, ale równie szybko
odchodziły. Walczyłem, ale za każdym razem przegrywałem. A wszystko to mogłem
zwalić na jeden bardzo istotny aspekt mojego życia. Bycie członkiem ogólnie
światowo sławnego zespołu muzycznego. Broniłem się przed tym, jak przed ogniem.
Wiedziałem,
na co się decydowałem od samego początku. Moje życie wymagało ode mnie wielu
poświęceń, które starałem się akceptować. Jednymi z nich były brak prywatności, czy wieczny
pośpiech, w którym sam się gubię. Znikali w nim także moi najbliżsi, podczas
większość roku byłem poza domem, z dala od mojego rodzinnego miasta, nic
dziwnego, że relacje z moją rodziną oziębiły się. To chyba mnie najbardziej
bolało: brak czasu na bliskość z drugim człowiekiem. Ulotność czasu. To
wrażenie, że umykają mi najpiękniejsze chwile w życiu. Trudno było mi tak
patrzeć w bezradności, jak to wszystko omija mnie.
Dlatego
starałem się – starałem się, jak cholera, by nie pozostać sam. Miałem zawsze
chłopaków – Liama, Nialla, Louis’ego i Zayna. Byli jedynymi osobami, jakie
mogłem wziąć za pewnik. Oprócz nich nie miałem nikogo, komu naprawdę mogłem
zaufać. Otaczało mnie zawsze tyle ludzi, ale oni byli dla mnie obcy. Dlatego
angażowałem się w nowe znajomości – nawet te bez przyszłości - czasem na siłę, szukając bratniej duszy. Nie
chciało mi się wierzyć w to, że sława wyklucza prawdziwą miłość. Może byłem
kompletnym idiotą, ale tak właśnie było. Poza tym lubiłem, jak się dużo działo
wokół mnie. A z kobietami nigdy nie jest nudno.
To
śmieszne. Tyle nastolatek na całym świecie jest we mnie zakochanych, albo
raczej w Harrym przedstawionym przed media. A mi kolejny raz nie wyszło. Gdy
już myślałem, że jestem na dobrej drodze, wszystko legło w gruzach. A dlaczego?
Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi.
Najgorętsza para tego lata: Harry
Styles i Carly Rose. Stary,
widziałeś to?! – zawołał rozemocjonowany Louis, wgapiając się w nagłówek
wielkimi oczami. – Czemu mi nie powiedziałeś?! Nie wiedziałem, że co wolną noc
wychodzicie z Carly na romantyczne wypady. – wyrzucił z siebie, gwałtownie
wciskając mi w ręce otwartą gazetę. Słychać było w jego głosie fałszywą nutę,
co mnie poinformowało, że znowu się zgrywał. Za to poniekąd ceniłem mojego
przyjaciela. Był po prostu niemożliwy, nie miało znaczenia to, czy to, co
mówił, było śmieszne, czy nie. Sam jego ton głosu i mimika sprawiały, że nie
można było się nie zaśmiać. I zaśmiałbym się w każdej innej sytuacji.
-
Ja też nie. – odpowiedziałem gorzko bez cienia uśmiechu na twarzy. Louis tylko
próbował mi poprawić humor, ale było to dość trudne w takiej nie innej
sytuacji, w której już tkwiłem od jakiś paru tygodni. Zerknąłem tylko
pospiesznie na zdjęcie moje i Carly, oboje byliśmy na nim roześmiani. Było to
szczere, wtedy byliśmy jeszcze szczęśliwi. W oczy rzuciło mi się jeszcze
napisane wytłuszczonym drukiem zdanie, które mówiło coś o ujawniającym się
romantyku pod pokrywą kobieciarza i coś o ustatkowaniu się. To miało się
odnosić do mnie. Ściągnąłem brwi i wyrzuciłem gazetę do kolejnego śmietnika,
który mijaliśmy. – Gówno prawda. – skomentowałem gorzko.
Spacerowaliśmy
we dwójkę po ulicach Londynu, przed siódmą rano, mając na sobie dresowe bluzy z
kapturami zarzuconymi na głowy. Można byłoby zapytać, kto normalny rusza się z
domu przed siódmą rano w czerwcową sobotę. Ale my nie byliśmy normalni, to już
dawno zostało stwierdzone i żaden z nas nie próbował się tego wypierać. Nasze
życia były specyficzne, ale nie przeszkadzało nam to, a przynajmniej nie
wszystkie ich aspekty. Bolała mnie trochę głowa, parę godzin temu wylądowaliśmy
prywatnym samolotem na lotnisku londyńskim, a startowaliśmy… w Nowym Jorku.
Miałem rozregulowany zegar naturalny, więc nie byłem zmęczony. Moja głowa była
pełna myśli. Więc postanowiliśmy się przewietrzyć.
Louis
był dla mnie dobrym towarzystwem. Byliśmy powaleni w podobny sposób, a
Tomlinson potrafił być świetnym kumplem, łatwo było nam się ze sobą dogadać. Niekiedy
udawało mu się wyciągnąć mnie z dołka, potrafił wskazać mi pozytywne strony
życia, gdy te złe przyćmiewały je.
-
Jak jest z tobą i nią w końcu? - zapytał
mnie wprost. Bezpośredniość była jedną z jego szczególnych cech, może dlatego
właśnie tak łatwo było mi się z nim dogadać? Nie owijał w bawełnę, walił prosto
z mostu.
Historia
z Carly była dosyć niezręczna. Poznaliśmy się w marcu w studiu radiowym w Cardiffie,
ja i chłopaki dawaliśmy występ na żywo. Carly Rose była dziewiętnastoletnią
wschodzącą gwiazdą, odkryto ją poprzez youtube’a i wchodziła po nas. Z wyglądu
cechował ją niski wzrost, była krótkowłosą blondynką z burzą loków i
intensywnie niebieskimi oczami. Szybko znalazłem z nią wspólny język, Carly
miała szansę zasmakować tego, jak to jest być w muzycznej branży, więc w pewnym
sensie rozumieliśmy się. Poza tym była pomiędzy nami chemia, więc szybko
zaczęliśmy ze sobą chodzić. Było dobrze nam razem, dopóki… nie musiałem jechać
w trasę.
W
odpowiedzi wzruszyłem ramionami, pozorując obojętność. Poniekąd nie kłamałem.
Podczas naszego pobytu w Stanach odległość zrobiła swoje – oddaliliśmy się od
siebie i to sporo. Doszło do tego, że miałem wrażenie, jakby była dla mnie obcą
osobą. Oczywiście, staraliśmy się, a na pewno ja się starałem, podtrzymać
kontakt. Rozmawialiśmy ze sobą poprzez najróżniejsze środki komunikacji:
rozmawialiśmy przez telefon, przez skype’a, pisaliśmy do siebie długie maile,
wysyłaliśmy zdjęcia, ale po jakimś czasie to wszystko zrobiło się sztuczne,
zacząłem czuć, jak Carly staje się coraz trudniej osiągalna i że wymyka mi się
z rąk. Nie byłem pewny, co tym razem poszło nie tak, które z nas zaniedbało drugie.
Nie poświęcaliśmy sobie wystarczająco dużo czasu. I znowu umieściło mnie to w
punkcie wyjścia.
Ale
nie miałem złamanego serca. Nie byłem zraniony, a przynajmniej jeszcze, bo
poważna rozmowa była jeszcze przed nami, chociaż nie czułem potrzeby, by rozmawiać.
Gdybym miał sobie odpowiedzieć, na pytanie, co do niej czuję, nie wiedziałbym,
co powiedzieć. W pewnym sensie zależało mi na niej, pozostał mi pewien
sentyment po tym, co było, wynikał tylko z dobrych wspomnień, a mieliśmy parę
takich. Ten związek był wyjątkowy dla mnie, w pewnym momencie czułem, że może
nareszcie miał szansę mieć powodzenie. Ale jednak się myliłem.
-
A mówiłem, że Carly nie będzie dla ciebie odpowiednia! – zawołał Louis z czymś
w rodzaju uśmiechu wymalowanym na twarzy, co miało służyć pocieszeniu mnie. Tak
naprawdę, to było zupełnie przeciwnie niż mówił. Parsknąłem śmiechem. Oh,
Louis.
-
To nie ma znaczenia. Nigdy nie byłem w niej zakochany. Jestem po prostu zawiedziony.
– powiedziałem, z trudem dobierając słowa. Był to dla mnie dość niewygodny
temat i nie chciałem wyjść na mięczaka, nawet jeśli mój kumpel nigdy nie
wziąłby mnie za takiego. Miałem nadzieję, że Louis przestanie go drążyć.
-
Pomyśl w ten sposób: mamy półtora miesiąca wolnego, możemy robić, co nam się
żywnie podoba, a potem wracamy na trasę. I tym razem nie musisz się niczym
przejmować. Możesz wreszcie się wyluzować. – Louis odezwał się poważnym tonem.
Nie minęła sekunda, a na jego twarz powrócił uśmiech. – Widzisz teraz jakiś
problem, patrząc na obecną sytuację z szerszej perspektywy?
-
Nie. – powiedziałem i parsknąłem śmiechem znowu.
-
A ja widzę. Zbyt bardzo się przejmujesz. Nie martw się, nie jesteś sam i nigdy
nie będziesz. Nie potrzebujesz ludzi, którzy nie potrzebują ciebie.
*
Nie mogłam ustawić akapitów, nie chciały mi się przekopiować z worda, dlatego zrobiłam te entery, żeby lepiej to wyglądało ;_; Mam nadzieje, że nie czyta się tego strasznie :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz